Podróż do Tybetu może być naprawdę długa – zwłaszcza dla kogoś, kto uważa montaż i elipsy za przesadną ekstrawagancję. Widzimy więc drogę bohaterki na lotnisko, odprawę, oczekiwanie na lot, słodki sen w samolocie, lądowanie, drugie lotnisko, podróż autobusem, wreszcie, gdy już sami czujemy się jak po paru transoceanicznych wojażach – zakwaterowanie w hotelu. Niestety, okazuje się, że
"Zbawienie" nie jest tylko filmem o znoju podróży. Jest filmem o znoju podróży duchowej.
Wytrwała kobieta to siostra Anna – polska zakonnica, która jedzie na posługę do Tybetu. Na miejscu okazuje się, że droga do kościoła jest tymczasowo nieprzejezdna, a bohaterka musi zostać w hotelu. Modlitwa i lektura pisma świętego szybko przegrywają z obezwładniającą nudą, a kiepskie samopoczucie spowodowane rozrzedzonym powietrzem wydaje się nie do zniesienia – Anna wyrusza do pobliskiego miasteczka. Zwiedza, podgląda lokalny folklor, kupuje buty i czapkę. W końcu zrzuca habit, wkłada wygodniejszy sweter i adidasy, a
Wyrypajew wali nas młotkiem po głowie – oho, coś się w bohaterce zmienia, w końcu większość życia spędziła za murami klasztoru. Wygląda na to, że bezrefleksyjnie przyjmująca katolickie dogmaty kobieta zaczyna na nowo uczyć się świata.
Początkowy, nieco ironiczny ton opowieści (
Wyrypajew musi mieć świadomość, że mówimy o podróży na Wschód, gdzie przecież najłatwiej o emocjonalny zwrot i osiągnięcie zen) szybko ustępuje miejsca dętej narracji o zaglądaniu w głąb siebie, o sztuce autorefleksji poprzez kontakt z egzotyczną kulturą. Rozmodlona kamera zatrzymuje się na twarzy milczącej bohaterki, podgląda ją przy najbanalniejszych czynnościach, nadaje tę samą wagę każdemu gestowi i słowu.
Wyrypajew, którego dzieła, zarówno teatralne, jak i filmowe, cechowała zawsze nieposkromiona narracyjna energia, jest w
"Zbawieniu" cieniem samego siebie. Rezygnując z precyzyjnie napisanej, melodyjnej frazy, traci swój największy atut. Interludia w postaci rozmów Anny z innymi obcokrajowcami są tego najlepszym dowodem. Mówiąc wprost, więdną od nich uszy.
Fakt, że twórca nie stawia na drodze zakonnicy żadnego przedstawiciela lokalnej kultury, świadczy o tym, że nie interesuje go kontekst całej historii, tylko nadmuchana alegoria. Ani pretensjonalna turystka, ani amerykański rockman nie są postaciami, to raczej chodzące postulaty, lustra, w których ma przejrzeć się bohaterka. Ich język jest przedmiotem nieustannej kpiny, a wnioski płynące z rzeczonych spotkań wydają się banalne. Dobrze jest pochodzić po górach, nie oceniać książki po okładce, chłonąć różnorodność świata, postaw i sposobów na życie. Fajnie jest pojąć, że Bóg dał nam wolną wolę i wszelkie narzędzia samopoznania, że pozwolił nam zbawić się już za życia. W rzeczywistości jest to jednak znacznie trudniejsze niż w kinie.